Opowiem Ci dzisiaj o najbardziej niebezpiecznej przygodzie, jaka spotkała mnie w górach. Brzmi to groźnie. Jednak wspominam ją dobrze i zdobyłem wtedy dużo doświadczenia. Takie uczenie się na własnej skórze, sami wiecie…
Był to marzec 2024 roku. Wybraliśmy się do Zakopanego razem z moim bratem Antkiem, Aleksym - przyjacielem ze studiów oraz jego bratem Bartkiem. Łącznie dwie pary braci.
Okazja wyjazdu nie jest przypadkowa. Bartek niedługo po wyjeździe miał świętować swoje osiemnaście wiosen. Inicjatorem wyjazdu był Aleksy, który planował wdrożyć swojego brata w dorosłość (co uważam za świetny pomysł i pewnego dnia go podkradnę). Wiedział, że nie da się tego zrobić lepiej, niż z braćmi Jankiem i Antkiem. Wcześniej w trójkę (bez Bartka) podróżowaliśmy po świecie na rowerach. Każda z tych wypraw otrzymała przyjazną nazwę “obóz (nie)przetrwania” (co chyba mówi samo za siebie).
Po sprawdzeniu prognozy pogody zdecydowaliśmy, że trzeba wykorzystać piękny dzień, ponieważ kolejne mogą być bardziej zachmurzone. Chodzenie w chmurach ma tę wadę, że nic nie widać. Mi od razu przyszły do głowy Czerwone Wierchy, którymi ponad rok temu przeszedłem z moim bratem. To także było zimą.
Czerwone Wierchy to takie nie za trudne, wijące się grzbiety gór z malowniczymi widokami. Z tego Tatrzańskiego szlaku, w bezchmurną pogodę, wzdłuż horyzontu, rozciąga się przepiękna panorama skalistych szczytów. Pokryte białym śniegiem wyglądają wręcz jak nie z tego świata. Zatem od razu o nich pomyślałem. Bardzo chciałem zabrać tam chłopaków, żeby i oni mogli je zobaczyć na własne oczy.
No to wyruszamy
Tak jak poprzednim razem, wycieczka miała mieć początek w Dolinie Kościelisko i kończyć się w Kuźnicach (zgodnie z zasadą: “lepiej w ogóle nie wracać, niż wracać tą samą drogą” ). Dzięki temu jesteśmy w stanie przejść (jak i zobaczyć) spory fragment Tatr.
Z Zakopanego do Doliny Kościeliskiej w miarę często jeżdżą prywatne busy (tutaj bardzo pomagają Google Maps). Gorzej jest z komunikacją miejską w Zakopanem, na której można się mocno przejechać (mówię z autopsji). żeby mieć jak wrócić na nocleg na Harendzie, postanowiliśmy na samym początku pojechać samochodem na parking do Kuźnic. Zaparkowaliśmy na parkingu przy ulicy Mieczysława Karłowicza (20 zł za dzień). Tam zgarnąć nas chciał pan taksówkarz, ale po nieudanej negocjacji ceny, trzymaliśmy się pierwotnego planu dotarcia do Kościeliska busem. Wszystkie przejeżdżają przez przystanek Al. 3-go Maja Dolne, więc dostać się tam było pierwszym krokiem. Poszliśmy na najbliższy przystanek. Gdybym nie pomylił drogi, nie uciekłby nam trochę wcześniejszy bus, ale także nie mielibyśmy pączków :). Aleksy z Bartkiem poszli na pączkowe łowy do sklepu naprzeciwko. Mi się ten pomysł z początku nie spodobał, żeby nie przegapić autobusu, ale gdy tylko poczułem smak pączka w ustach, od razu zmieniłem zdanie . Tym sposobem nadrobiliśmy tłusty czwartek z dnia poprzedniego.
Autobus w końcu przyjechał, a na przystanku Al. 3-go Maja Dolne przesiedliśmy się bez problemu. Niecałe 30 minut później byliśmy już u wejścia do Doliny Kościeliskiej, gdzie zaczynała się nasza przygoda. Kolejne 30 minut spędziliśmy na marszu przez dolinę, po czym odbiliśmy na czerwony szlak w lewo. Tutaj zaczyna się już robić pod górkę (dosłownie i w przenośni). Można się trochę zasapać.
Pierwsze widoki sponad lasu zaczynają się bardzo szybko. Jakiś czas później ukazują się naszym oczom szczyty Tatr Zachodnich, tj. Starobociański Wierch i Ornak, ale także polskie i słowackie szczyty, których jeszcze nie znam, bo na nich nie byłem (jeszcze). Na Starobociańskim także nie byłem, ale z Ornaka rozszyfrowałem, który to wierzchołek.
Widać także w oddali Babią Górę. Pilsko przy dobrej widoczności będzie widać, gdy horyzont wzejdzie ponad wierzchołki Tatr Zachodnich, które początkowo kryją Pilsko, znajdujące się po lewej od Babiej Góry.
Całość drogi z Doliny Kościelisko do pierwszych szczytów Czerwonych Wierchów - Twardej Kopy i Ciemniaka - zajmuje około 2:30h. Na koniec robi się odrobinę bardziej pod górkę, więc można sprawdzić swoją kondycję.
Wędrówka grzbietami Czerwonych Wierchów
Czerwone Wierchy zimą są po prostu bajeczne. Praktycznie przez cały czas wędrówki od północy rozpościera się przed nami Zakopane i cała jego okolica, a na przeciwko, po stronie południowej, masywna panorama skalistych szczytów Tatr wschodnich. Idąc tak jak my - z Doliny Kościelisko - za plecami górują przepiękne Tatry Zachodnie,wszystkie ubrane na biało z gdzieniegdzie przebijającą się skałą na tych najwyższych.
Zaczynając od Ciemniaka, przy którym odbijamy w lewo, kolejne szczyty Czerwonych Wierchów to: Krzesanica (najwyższy - 2122 m n.p.m), Małołączniak i Kopa Kondracka.
Szlaku nie określiłbym jako trudnego. Droga prowadzi w górę i w dół, jednak podejścia i zejścia nie są wyjątkowo strome. Jeśli nie będziemy podchodzili niebezpiecznie do krawędzi urwiska, przepaść nam nie grozi. Szlak prowadzi grzbietami i jest łatwy do rozpoznania, więc ciężko jest zabłądzić. Chyba, że…
Mgła, i nowe doświadczenia
No właśnie, o wilku mowa. Większość drogi tego dnia już za nami. Wszystko idzie zgodnie z planem. Jesteśmy na Małołączniaku - przedostatnim szczycie jaki mieliśmy tego dnia zdobyć. Po nim miała być już tylko Kopa Kondracka (30 min z Małołączniaka) i zejście zielonym szlakiem na Halę Kondratową. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie przy drogowskazie, wszyscy z bananami na twarzy. Jednak zabierając się do zejścia coś wyglądało inaczej niż zawsze. Szlaku nie było.
Zniknął… Puf… Nie ma go.
Zejście z Małołączniaka w stronę Kopy Kondrackiej było całe we mgle. Mleko zaczynało się dokładnie, gdzie zaczynało się zejście. W taki sposób, że nawet nie było wiadomo, z której strony schodzić. Gdybyśmy schodzili odrobinę w niewłaściwym miejscu, zbocze nagle stałoby się urwiskiem, prawdopodobnie zanim którykolwiek z nas by się zorientował. Wtedy wystarczy, żeby tylko jeden z nas się poślizgnął… Po prawej i po lewej stronie szlaku jest podobnie - z każdej strony opadające zbocze. Tylko idąc środkiem droga jest bezpieczna. Także sytuacja była poważna.
Nie wiedzieliśmy do końca co robić. Zacząłem chodzić wzdłuż mglistej ściany w poszukiwaniu szlaku, ale z każdej strony zbocze wyglądało tak samo. Chłopaki wrócili się do drogowskazu, sprawdzić, czy w ogóle mamy dobry kierunek. Nie wiadomo było, gdzie prowadzi szlak, a gdzie jest urwisko. Rozważałem także, czy nie wrócić tak jak tu przyszliśmy. Jednak większość drogi już za nami, a dzień się już powoli kończył. Coś trzeba było zrobić. Zaufałem GPS’owi oraz mapom, które miałem (serdecznie polecam aplikację mapy.cz). Na telefonie miałem pobrane mapy offline. Spróbowałem pójść przed siebie w mleko w taki sposób, żeby nasza pozycja na telefonie poruszała się po czerwonej linii oznaczającej szlak. Totalnie na oślep. Na szczęście mieliśmy sygnał GPS. W ten sposób, kroczek po kroczku, udało nam się przedzierać się w stronę Kopy Kondrackiej. Nie było łatwo. Poziom adrenaliny poszybował. Dodatkowo, nie ma się co oszukiwać, w takich warunkach w takim miejscu wszyscy powinni mieć obowiązkowo raki, a nie raczki. To jest nauczka na przyszłość (szczególnie dla mnie, bo to ja wymyśliłem trasę i prowadziłem). Na szczęście udało się nam wszystkim zachować zimną krew.
Metodą “spaceru wirtualnego na telefonie” na pewno nie szliśmy możliwie najlepszą drogą, jednak nie byliśmy zupełnie ślepi. Gdy walczyliśmy na stromym zboczu, kiedy starałem się wybijać butami stopnie dla towarzyszy po których mogli łatwiej iść, na krótką chwilę wiatr rozwiał mgłę. To wystarczyło, żeby się zorientować gdzie jesteśmy i gdzie kierować się dalej. Okazało się, że niepotrzebnie idziemy na zboczu, zamiast iść trochę wyżej, grzbietem. Mgła wróciła. Jednak nie sięgała aż do Kopy. Wyszliśmy z mleka, mniej więcej, gdy zaczęło się podejście.
Wtedy stres zaczął już schodzić i trochę nam ulżyło. Z dobrą widocznością ten odcinek zrobilibyśmy co najmniej dwa razy szybciej, męcząc się dwa razy mniej. Jestem naprawdę wdzięczny, że wyszliśmy z tego cało.
Zmęczeni powoli doszliśmy na Kopę Kondracką. Pierwotnie planowaliśmy iść do Przełęczy pod Kopą Kondracką i tam zejść do Doliny Kondratowej. Jednak z góry widzieliśmy, że tamten szlak jest we mgle. Sytuacja powtórzyłaby się.
Przeżyliśmy
Wybraliśmy alternatywną, odrobinę dłuższą drogę. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy żółtym szlakiem w stronę Giewontu i tam odbijemy na niebieski szlak prowadzący na Halę Kondratową. Już idąc żółtym szlakiem było na tyle ciemno, że włączyliśmy latarki. Jednak w porównaniu do tego, co było wcześniej, to była bułka z masłem. Bartek, nie mogąc doczekać się term, poganiał nas mówiąc “Hop hop”. Gdy byliśmy już w dolinie, kiedy się obejrzałem, zobaczyłem światło latarki na zielonym szlaku tam, gdzie pierwotnie my mieliśmy schodzić. Z pewnością ten ktoś został uwięziony we mgle, której nam udało się uniknąć. Musiał poczekać, aż widoczność pozwoli mu poruszać się dalej.
Schronisko na Hali Kondratowej było dalej w remoncie, więc minąwszy je, poszliśmy prosto do Kuźnic. Tam czekał na nas nasz samochodzik. Zawiózł nas prosto na długo wyczekiwane i zdecydowanie zasłużone termy, na których wygrzaliśmy nasze zmarznięte tyłki. Nie chcę nawet myśleć, co by nam Bartek zrobił, gdybyśmy nie zdążyli . Wtedy dopiero powoli docierało do nas to, czego dokonaliśmy tego dnia.
Wnioski
Wnioski są takie, że nie przeżylibyśmy, gdybyśmy nie zdążyli na termy. Bartek by nas wszystkich zamordował.
A tak serio, to:
-
Mierzyć siły na zamiary. Każdego członka wyprawy.
Nie uważam, że to był za trudny szlak dla naszej paczki w dobrych warunkach (brak mgły). Jednak na to, co nas spotkało z pewnością nie byliśmy przygotowani. Trochę niefart. Jednak taki niefart trzeba przewidzieć. Z pogodą nie ma co dyskutować. -
Dobrze się przygotować.
Chodzi mi tu przede wszystkim o to, że wybierając się na Tatrzańskie szczyty o wysokości ponad 2000 m., raki już są zdecydowanie niezbędne dla własnego bezpieczeństwa. Czekan także. Czekan w takich warunkach służy do hamowania samego siebie, jeśli się poślizgniemy. Ponadto ważne jest, by przestudiować szlak, którym się wybieramy. Znać szczyty przez które prowadzi, jakie szlaki obejmuje, jakie szlaki omija, gdzie są ważniejsze punkty po drodze, gdzie są schroniska, etc. Poczytać co tylko się da. Jeśli wybieramy się zimą, dużo pomoże przejście takiego szlaku latem. Da nam to ogląd całej trasy i pokaże na co się przygotować. -
Dokładnie sprawdzić prognozę pogody przed wyruszeniem na szlak.
Pogoda w Tatrach może zmienić się z godziny na godzinę, a nawet szybciej. Prognoza pogody może dać tylko jakieś ogólne wskazówki, jednak to my, będąc już na szlaku, musimy podejmować rozsądne decyzje. -
Korzystać z doświadczenia innych.
Chodzi tutaj trochę o to, co pisałem wcześniej, żeby dostać możliwe informacje o szlaku, na który chcemy się wybrać. Możemy porozmawiać z ludźmi (na przykład na szlaku), poczytać na internecie lub obejrzeć filmiki (bądź zrobić cokolwiek innego). - Cokolwiek by się nie działo, zachować spokój i myśleć. Nie panikować!
Może teraz się trochę wymądrzam, ale po prostu chcę podzielić się z Tobą tym, co sam przeżyłem, żebyś i Ty mógł uczyć się na moich błędach. Nasza przygoda była naprawdę fajna, ale równie niebezpieczna. Wspaniale jest teraz móc o tym opowiadać, jednak równie dobrze opowieść ta mogła nie zakończyć się tak pomyślnie. Na szczęście skończyła się zwycięsko i tego się trzymam. Wnioski na przyszłość, mam nadzieję, wyciągnąłem.